Legenda o lalkowskim kowalu i jego kuźni

Dawno, dawno temu…Tak zwykle zaczynają się legendy i podania sięgające do czasów, których datą określić nie można.

I tak można by rzec i teraz, bo przecież właściwie nie wiadomo kiedy w Lalkowach powstała pierwsza kuźnia obsługiwana przez prawdziwego kowala. Widomo jednak, że kowalstwo było tym rzemiosłem, które rozwinęło się najwcześniej. Snując zatem przypuszczenia domniemać należy, iż kuźnia musiała się tutaj znajdować właściwie „od zawsze”.
Po wojnie 13-letniej wieś została odebrana Zakonowi Krzyżackiemu, który wcześniej dowolnie uposażał nią swoich sprzymierzeńców i stała się posiadłością królewską. Jako taka była łakomym kąskiem ziem wchodzących w skład starostw. Lalkowy, aż do rozbiorów, należały do starostwa grudziądzkiego. Szlachta zabiegała o te dobra, bo ich posiadanie nie tylko powiększało ich majętność, ale i podnosiło pozycję społeczną.
W związku z rozwojem gospodarki folwarcznej, która w dobrach kościelnych i królewskich istniała już od XIV w. i polegała na wykorzystaniu w pracach na roli siły zależnej, bądź najemnej, zwykle miejscowej ludności, dobra lalkowskie liczące w areale 50 łanów były nie do pogardzenia. Ale w wiejskich folwarkach potrzebni byli, oprócz uprawiających ziemię chłopów, też rzemieślnicy. Zatem, by nie przepłacać zrzeszonym w cechach rzemieślnikom miejskim, właściciele wiejskich majątków utrzymywali pewną liczbę uzależnionych od siebie rzemieślników.
Jednym z takich rzemieślników utrzymywanych we wsi przez jej właściciela był kowal. Otrzymywał on od szlachcica kuźnię i jej wyposażenie oraz opał i surowiec. Jego obowiązkiem było wykonywanie wszelkich robót dla folwarku. Mógł też czasem wykonywać drobne prace dla chłopów.
Kowal wiejski był w znacznie gorszej sytuacji niż kowal w mieście. Na wsi „kowal uczył się od kowala”, co oznacza, że rzadko mógł zdobywać wiedzę w fachu, kształcąc się w mieście i rzadko miał kontakt z kowalstwem obcym. Świadczył on przede wszystkim usługi dla rolnictwa i wykonywał proste narzędzia niezbędne w gospodarstwie, choć nie można mu odmówić umiejętności kucia białej broni.
Jednakże bieda na wsi i bardzo wysoka cena surowca, jakim było żelazo, nie sprzyjały zamówieniom na kowalskie wyroby. Jak dalece unikano używania żelaza w gospodarce wiejskiej świadczą sprzęty rolnicze i budownictwo. Do dziś spotykamy stare wiejskie chałupy, wozy, sanie budowle wykonane bez użycia gwoździ lub innego kawałka żelaza.

Zmierzchało już, a blask zachodzącego słońca czerwienią pokrył horyzont. Na jego krańcu majaczył, czerniejący z dala, skraj tucholskiego boru. W czerwonej poświacie tego urokliwego zjawiska niczym najpiękniejszy obraz malowało się pszeniczne pole, na którym dorodne kłosy zdobiły czerwone maki, modraki i purpurowo liliowe kąkole. W powietrzu unosił się zapach macierzanki.
Przy starej kuźni w zamyśleniu patrzył przed siebie na pożegnalne promienie odchodzącego na spoczynek słońca, sędziwy wiejski kowal, Szymon. Szmat czasu tu spędził, kując brony i lemiesze. Nikt chyba nie umie już zliczyć koni, które każdego dnia podkuwał. Bez wyjątku i bez różnicy: pańskie, proboszczowskie i te gburskie. Czasem jakiej chłopce życzliwie darował nową motykę, czy grabie. Kiedyś, co wieczór przywoływał go do chałupy dźwięczny głos Anusi, jego żony. Potem ten głos gasł tak jak i ona. Pewnego ranka odeszła na zawsze, pozostawiając go biedaka samego. Odtąd wolał przebywać w kuźni, bo dom budził tyle bolesnych wspomnień. Ile to już lat błąka się sam po tym świecie, a Pan jakoś ciągle nie chce go przyjąć do siebie. Solidny był w swojej pracy i dzięki niej zyskał sobie szacunek, ale żył na uboczu. Cisza i spokój odpowiadały mu bardziej. Często siadywał sobie na progu swej kuźni, wpatrując się w dal i podziwiając piękno, zmieniającego się wraz z następującymi po sobie porami roku, kociewskiego krajobrazu.
Nie doczekali się ze swoją Andzią potomstwa i teraz był tu sam jak palec, choć obok tętnił życiem codzienny wiejski rozgardiasz. Dochodziły doń głosy porannych i wieczornych obrządków w obejściu. Kwik świń i dziękczynne pomruki mlecznych krów. Co chwila unosiło się nad wsią ujadanie jakiegoś Burka. Poczciwe psiska pilnowały swoich domostw… Dobrze mu byłą z tą samotnością. Odliczał każdy dzień, który zbliżał go do ukochanej żony. Ile to już lat jest tu bez niej…


Zza węgła w tym samym kierunku, ale z inną troską na umorusanej i zapłakanej twarzy, spoglądał wioskowy przybłęda, sierota bez mamy i taty, którego kroki, nie wiadomo jaka boża myśl, skierowała do Lalków. Może szedł przed siebie za wieżą tego kościoła, co od niepamiętnych już czasów tu stoi. Może wszystkie leśne ścieżki kazały mu tu iść, a może podążał w tę stronę za pielgrzymami niosącymi swoje prośby i podziękowania do Lalkowskiej Najświętszej Panienki w cudownym obrazie na Ołtarzu wyniesionej. Teraz jednak wzrok swoich błękitnych oczu kierował w tym kierunku, w którym spoglądał też stary Szymon. A w tym spojrzeniu było tyle cierpienia, żalu i prośby, ile piękna w tej kociewskiej krainie.
Westchnął ciężko, brudną ręką ocierając łzy. Wtedy spostrzegł go Szymon. Skinął na niego przyjaźnie, ale mały ani drgnął, tylko bardziej skulił się w sobie, spodziewając się zapewne, że za chwilę wyląduje na jego ciele kamień lub inny znaleziony pod ręką przedmiot. Ale nic takiego się nie stało. Siedzący na progu kowal patrzył tak jakoś dziwnie życzliwie i chyba nawet się uśmiechnął.
- No, pójdź no jeno tu mały. Czego to beczysz w tych krzakorach . No pójdź tu.
Chłopiec. Lekko podkulony i wystraszony zrobił nieśmiało krok. Potem drugi i trzeci… Nic nie wylądowało w jego kierunku. Nie usłyszał złorzecznych przekleństw: „A poszed wek , skaranie boskie, łajza jedna, diabli to przynieśli. Już wynocha!”
Kowalowi żal się zrobiło malca. Ile to mógł mieć lat? Sześć, może siedem. Bacznie obserwował zachowanie obcego. Brud grubą warstwą przylgnął do jego ciała. Trudno było nawet orzec jakiego koloru są jego włosy. Ale w dużych oczach był taki błękit, jak czystej tafli jeziora odbicie bezchmurnego nieba. I stary kowal widział jakieś dziwne dobro tkwiące w tym dziecku.
- No, pójdź no tu. Ma, niech je – podał mu kromkę suchego, wiejskiego chleba.
Stary wszedł do chałupy. Po chwili wrócił ze szkopkiem świeżego mleka. W brudnych rękach malca właśnie znikał ostatni kęs chleba. Kowal podał mu mleko. Wypił łapczywie, choć ni kropli nie uronił w tej łapczywości.
- Czyj ty? – Zagadnął Szymon.
- Niczyj. Mamka pomarli.
- Skąd tu przyszed i po co? Ma tu może krewnych? Jak cię zwą? – pytanie po pytaniu zadawał Szymon, zanim jeszcze knap mały zdążył odpowiedzieć. – Jak chce może tu dziś zostać.
I tak został.
Następnego ranka, kiedy kowal wszedł do kuźni zobaczył małego przy palenisku. Widać było, że wielką ciekawość wzbudziło w nim miejsce, w którym się znalazł. Ręczny, skórzany miech, kowadło. Świeżo kute żelazo chroniło przed pękaniem hartowanie przez zanurzenie w zimnej wodzie stojącej obok w cebrzyku lub wannie. Mały zamoczył w niej dłoń. Nie zauważył jeszcze Szymona, który przyglądał się mu stojąc u wrót kuźni.
Pod oknem stał stół warsztatowy - falbanek. Przy nim narzędzia kowalskie do kształtowania, przecinania i ozdabiania wyrobów. Wśród nich glajzy - kształtowniki, młotki, ręczna bormaszyna - wiertarka, odwiertaki, śrubstak - imadło, zestaw narzędzi do podkuwania koni. I jeszcze… noże, raszple, ocyle, hufnale, kleszcze. Ach, i koziołek – taki stołek do końskiej nogi, używany przy podkuwaniu.
I tak został.
W niedzielę stary Szymon wziął małego do kościoła. Szli tak przez wieś, trzymając się za ręce. W kościele mały nawet oka nie spuścił z oblicza Najświętszej Panienki, choć nic nie mówił… W ogóle mało mówił…
Potem ksiądz Juda Uzdowski, ochrzcił go na wszelki wypadek.
- Bo nawet, jak ta bieda utabaczona, był już okrzczony, to i tak nijakiego imienia nie pamnianta, a jakoś przecia trza człeka zwać. – tłumaczył księdzu Szymon. I tak mu dali Michał na imię.
I tak został. Dziś i jutro, i pojutrze. Rok, dwa, dziesięć lat.
Czas szybko leci. Kowal Szymon nigdy nie żałował, że go przygarnął. Fachu się dobrze nauczył. O starego dbał. Dobre było chłopaczysko. I choć jako przybłędę los przyniósł go na lalkowską ziemię, to Pan Bóg miał w nim swój plan. Bo kto by kuźnią zarządzał po śmierci Szymona? Choć dziś już Szymon o niej nie myśli. Czasem tylko do swojej Anulki w niebie spogląda i mówi: „Patrzaj no, mileńka, jakiego Pan Bóg nam syna dał.”
Siedzi Szymon na zydlu przed kuźnią. Znów w dal patrzy. Zamyśla się. Pod kuźnią nieco w nieładzie leżą niedokończone, bądź zużyte narzędzia rolnicze - koła, obręcze, lemiesze, brony, a w podcienie, ocyle, hufnale, kleszcze… Tyle tego kiedyś nakłuł, a teraz ma następcę. Może odpocząć. Jego palenisko w kuźni nie wygaśnie wraz z jego śmiercią.
Doczeka się jeszcze i wnuków…Zabrał mu Pan Bóg Anulkę, a przyprowadził Michała i tyle szczęścia w tej umorusanej, wystraszonej błękitnookiej twarzy… I następcę na kuźni, która tu była „od zawsze”.
Ciekawe, czy Fran Czarnojan, w latach 1920 – 1939, kowal w Lalkowach, to potomek tamtego, czy już zupełnie inna gałąź kowali?
Nie o kowala tu jednak idzie, lecz o dobroć, która ofiarowana zawsze wraca. Jeśli tylko umiesz przyjąć swoje umorusane szczęście…


Regina Kotłowska




Krzakory – w gwarze kociewskiej: gęste wysokie zarośla
Poszed wek – w gwarze kociewskiej: odejdź stąd
Łajza – w gwarze kociewskiej: próżniak, włóczęga
Szkopek – w gwarze kociewskiej: kubek (w zasadzie porcelanowy, choć przyjęło się też w odniesieniu do zwykłych)
Knap – w gwarze kociewskiej: chłopiec.